Paradise of the Opium Eaters

Live vivarium ecosystem: a deep research installation
2022
100 x 40 x 40 cm
The core: wooden root structure, silk, crochet yarn, air dry clay, polymer clay, shells, freshwater pearls, coral rocks, candles, cyanoacrylate, resin, .925 silver.

Subverting notions of modern high pressure fast-art, this installation shifts the focus to long term cultivation and deep research, and focuses on the investigation of natural processes which constitute life, purity, and decay. Enclosed in a glass container, Paradise of the Opium Eaters is in fact a self sustainable ecosystem, conceived in September 2022 and alive since then, a living transplant from the forest with different species of moss, ferns, occasional mushrooms and decorative arabesques of mold springing here and there. Inside its guts time flows differently: albino isopods (Armadillidium vulgare) and springtails (Collembola) slowly decompose deteriorating organic matter, while the organic sculpted core of the Paradise awaits being completely taken over by mycelium, converted, consumed.

Z uwagi na nietypową, nabytą w liceum bliznę oszpecająca moje oblicze jestem stałym bywalcem klinik medycyny estetycznej, specjalność usuwanie blizn, wygładzanie, upiększanie zepsutej skóry, zdzieranie warstwy wierzchniej, a warstw wewnętrznych wypełnianie, napompowywanie, ostrzykiwanie. Po spędzeniu prawie dekady w tym koło-medycznym, podpielęgniarskim świecie zabiegów upiększających gwarantuję, że jest on źródłem utrzymania dla wyszkolonych w zakresie podstawowym nosicielek pastelowych swetrów z kaszmiru, minimalistycznej biżuterii, napompowanych w odpowiednich miejscach sado-masochostek. Panie kosmetyczki, kosmetolożki nawet, często upodobują sobie mój przypadek, bo jestem jedną z ich najmłodszych klientek – średnia wieku oscyluje zazwyczaj w granicach lat 45, gdy naturalny kolagen w dużym stopniu jest już wypłukany, a responsywność na zabiegi zmniejsza się, dlatego chętnie pochylają się nad przypadkiem mojej młodszej nieco skóry, czczą ją jak bożka elastyczności, eksperymentują sobie na mnie, a ja godzę się na to w nadziei, że dzięki tej pokucie zbliżę się wizualnie do tego, jak wygląda zdrowy człowiek, odzyskam normalność i zmarnowane lata 20. I choć kosmetyczki czasem mówią mi, że są ze mnie dumne, z pracy, jaką robi moja młoda skóra, filuternie ćwierkają, że choć nigdy nie będzie tak jak kiedyś, bo czasu nie da się zawrócić, to napewno umrę z piękną skórą. Pomimo ich powierzchownej, pudrowo-cukierkowej uprzejmości zauważam, że cześć z nich niechętnie aplikuje mi znieczulenie miejscowe, raczej ociąga się i wykręca tekstem, że teraz już nie starczy nam czasu na zabieg, jeśli zrobimy znieczulenie, że trzeba było przyjść 15 minut przed zabiegiem jeśli się chciało znieczulenie i robimy, czy nie robimy? Robimy, a one używają sobie mojej twarzy, śpiesznie usuwając mi sprzed oczu jasnoczerwone ręczniki tak, bym się nie przestraszyła, a ja obserwuje je w odbiciu lampy spod wpółprzymkniętych powiek, jak liżą, chłepczą  moją stróżkę krwi ostrymi języczkami, a gdy się nasycą odpadają od skóry jak kleszcze, z opitymi brzuchami do góry rozpierają na kręconym krześle biurowym. Sprawdzam, czy mogę się ruszać. Dziękuję, mówię, to mi wygląda na bardzo kompleksowy zabieg, spodziewam się najlepszego, a one gratulują mi młodej skóry, same wyglądając na wygładzone, odświeżone, wyspane i zrelaksowane. Wspólnie idziemy do recepcji, by umówić się na kolejną wizytę, gdy życzymy sobie nawzajem miłego dnia, ona podśmiewa się z tego jak wyglądam i oferuje mi świeżą maseczkę, żeby nikt nie zobaczył mnie w takim stanie na ulicy. Za miesiąc powtórka.